wtorek, 1 grudnia 2015

Ubiór na zimę

Kolejny temat zimowy - jak się ubrać żeby było dobrze. Kilka osób prosiło mnie o poruszenie tej kwestii więc postaram się powiedzieć jak sobie z tym radzę. Oczywiście nie ma jednego schematu bo zima to taka dziwna pora roku, że spodziewać można się wszystkiego, do tego każdy odczuwa warunki w inny sposób. Ale pewne zasady, którymi się kieruje przedstawię. Ogólnie moimi najlepszymi przyjaciółmi w tym okresie są: bluza, wiatrówka, komin i skarpety narciarskie :)



* Zasada 1 - nie warto ufać termometrowi. Nauczyłem się, że liczba na termometrze to jedno, a rzeczywiste odczucia to drugie. Przede wszystkim na nasze odczucia wielki wpływ ma wilgotność powietrza. Gwarantuje, że większy komfort odczujemy przy +2 stopniach i bardzo niskiej wilgotności niż przy +10 stopniach i niemal 100% wilgotności. Im więcej wody w powietrzu tym bardziej i szybciej zimno przenika aż do szpiku kości. Bardzo nieprzyjemnie jeździe się w chłodne pochmurne i wilgotne dni.



* Zasada 2 - Warstwy. Żadna nowość bo zawsze mówi się o tym, aby ubierać się "na cebulkę". Jest to naprawdę ważne i dużo daje. I mówię to z doświadczenia bo wybrałem się raz w samej bluzie. Koszmar ;)
Warto nabyć tak zwaną pierwszą warstwę czyli bieliznę termoaktywną, która ściśle przylega do ciała. Dzięki temu nic nam nie zawiewa, a pot zostaje szybko odprowadzony dalej. To działa! Później zależnie od temperatury: koszulka letnia, czasem nawet dwie, potem ocieplana bluza kolarska i ewentualnie wiatrówka. Polecam tak zwane mini kurtki, które są lekkie i mieszczą się do kieszonki koszulki - genialna rzecz. Kurtki takie średnio oddychają ale w nagłych przypadkach świetnie ogrzewają lub chronią przed deszczem. Co do nóg to patent mam następujący: Jak jest bardzo zimno to ubieram dwie pary spodni: pierwsze bez szelek z wkładką, a na nie drugie z szelkami. Działa nawet przy lekkim mrozie. 



* Zasada 3 - Zadbaj o stopy! To właśnie one najczęściej jako pierwsze się poddają. W zasadzie tylko z nimi mam problemy choć próbuje sobie z nimi radzić. Dobre są skarpety narciarskie. Wysokie aż do kolan, dość grube i ciepłe. Akurat takie leżały w domu więc wytestowałem. Zdały egzamin. Fajnie też by było mieć buty zimowe kolarskie ale są to spore koszty. Szkoda mi szczerze mówiąc. Zamiast tego ubieram te co mam, a na nie ochraniacze. Jeżeli jest w miarę znośnie to używam ochraniaczy z lycry - ograniczają dostęp wiatru i wilgoci w małym stopniu. Przy temperaturze ok. 5 stopni wytrzymują tylko do godziny. Lepsze są ochraniacze z neoprenu. To taki gruby materiał odporny na wodę i wiatr. W takich idzie wytrzymać dużo dłużej ale mają też wadę: stopa zupełnie nie ma jak oddychać i robi się nam sauna w butach. 



* Zasada 4 - Głowa. Ogromnie ważna jest głowa i jej okolice. Ostatnie czego chcemy to złapać jakieś przeziębienie. Tak więc czapka pod kask jest konieczna! Oprócz niej nie rozstaje się także z "kominem" z polaru, który ochrania szyje. Obecnie nie wyobrażam sobie bez niego jazdy. W mroźne dni warto pomyśleć o kominiarce i czapce polarowej. No ale to już ekstremalne sytuacje.  



* Zasada 5 - Ma być chłodno. Skąd wiedzieć czy ubraliśmy się dobrze? Ano ja poznaje to po tym, że pierwsze minuty po wyjściu z domu są chłodne. Jak poziom komfortu jest odrobinę za niski to wiem, że jest dobrze. Po 2-3 kilometrach rozgrzewam się i komfort termiczny jest doskonały. Fatalnie jest ubrać się za ciepło (przerabiałem). Na początku super - wyjeżdżam i jest mi cieplutko. Tyle, że po jakimś czasie robi się trochę za gorąco. Zaczynamy się pocić. Ściągamy bluzy lub kurtki. I nagle bach - kubeł lodowej wody w postaci jakiegoś podmuchu wiatru. Spotęgowany tym, że my i ciuchy są mokre. Koszmar! Po czymś takim jedyne czego pragniemy to znaleźć się z powrotem w domu. Komfortu już nie odzyskamy gwarantuje. 



To tyle. Pamiętajcie, że najlepsze jest własne doświadczenie. Po kilku - kilkunastu razach sami będziecie wiedzieli jak się ubrać jak tylko wychylicie na moment za okno głowę :) 


Zima? A więc rower!

Dziś zagadnienie na czasie - jak poradzić sobie z niezbyt przyjaznymi dla kolarza warunkami pogodowymi jakie niewątpliwie serwuje nam szeroko pojęta zima. Nie trzeba rezygnować z roweru - zresztą ja sobie tego zupełnie nie wyobrażam. Sposobów jest wiele, jak zawsze zależą od upodobań i oczywiście posiadania - lub nie - odpowiedniej gotówki ;) Pomijam oczywiście sytuację, o której każdy marzy: napływ ciepłego powietrza z południa i czyste niebo. Bo i tak się zimą zdarza. Wtedy tematu nie ma - wyciągamy szosę i cieszymy się jazdą.


* Trenażer. Dla jednych wynalazek ratujący życie, lub raczej formę, dla innych wymysł samego diabła. Nie można zaprzeczyć, że urządzenie jest bardzo wygodne. Zapominamy o tym co czai się za oknem i skupiamy się na treningu. Trenażery są różne. Od bardzo prostych - wpinamy rower i kręcimy po bardzo rozbudowane: płynna zmiana oporu symulująca podjazdy (a nawet zjazdy!), możliwość jeżdżenia z innymi dzięki łączu internetowemu i odpowiedniemu oprogramowaniu. A minusy? Zawsze będzie to prostu kręcenie w miejscu będąc zamkniętym w pokoju. O ile wirtualna rozrywka rozwiewa nudę,  o tyle jazda na tradycyjnym trenażerze jest ciężka dla psychiki. Mi nie podeszło. Pozbyłem się trenażera po kilku sesjach. Cenowo od 200 do kilku tysięcy zł. Zależy co chcemy mieć. 

* Rower zimowy. Dla mnie jedno z lepszych rozwiązań. Kupując nowy rower, wielu dziwiło się, że zostawiam sobie ten stary. Ale wiedziałem co robię. Na okres listopad - luty jest jak znalazł. Grubsze opony, błotniki, oświetlenie i dopóki droga czarna można jeździć! Oczywistym minusem jest wystawienie się na warunki zewnętrzne. Trzeba pamiętać, że przyjdzie nam jeździć w bardzo trudnych okolicznościach. Temperatury w granicach zera, deszcze, wiatry i okropna ciemność. Ja jednak wolę to od trenażera. Nie przeszkadza mi fakt, że wybranie się na rower trwa dobre 20 minut. (te wszystkie ciuchy, zresztą o tym będzie w oddzielnym wpisie). Kolejny minus - nie każdy ma taki rower, którego nie będzie szkoda. Gdybym nie miał starego Gianta do głowy by nie przyszło katować Canyona w niektóre dni. No ale tak jak pisałem wyżej - po to zostawiłem Gianta. Warto czasem przejrzeć internet, bo można znaleźć właśnie takie fajne, starsze rowerki na gorsze warunki. Nawet za kilka stówek.



* Rower górski. Ok mamy starą szosę ale przecież jest zima. Nie zawsze globalne ocieplenie da o sobie znać. Czasem mimo wszystko śnieg leży. Co wtedy? Oczywiście wtedy szosa odpada. Ale i na tą okoliczność mam swój sposób. Sposób w postaci kilkuletniego roweru górskiego z makro ;) Ciężki jak diabli ale działa! Masywne opony w teren, działające przerzutki i hamujące hamulce. Więcej nie trzeba. Leży śnieg - biorę owego górala i śmigam do pobliskiego lasu. Jasne, że wielkiego treningu nie zrobimy ale czas na rowerze jednak wpada. No i ćwiczymy technikę przy okazji. Cena takiego górala to często 200-300zł. Jak się dobrze zakręcimy to i za pół stówki wyłapiemy używkę. 



* Przerwa. Dobra, mamy zimówkę i górala. Ale leży metr śniegu i pada deszcz tworząc lodowisko wszędzie. Cóż teraz? Czasem po prostu robię sobie przerwę. Ekstremalne warunki nie trwają zwykle więcej niż dobę. A to jest do przeżycia. I nawet mając plany treningowe trzeba czasem po prostu odpuścić. 

* Ciepłe kraje. Temat mi niestety obcy ale wspomnieć trzeba. Nastały takie fajne czasy, że w zasadzie każdy w rozsądnych pieniądzach może wyjechać na tydzień-dwa do jakiegoś fajnego kolarskiego miejsca. Oferty zorganizowanych zgrupowań dla amatorów robią na mnie spore wrażenie. W zasadzie niczym się nie przejmujemy tylko jeździmy nierzadko z prosami, którzy masowo o tej porze roku trenują w tych samych miejscach.


No więc to są moje sposoby na zimę. Trzeba być elastycznym i mieć dobrą stronę z pogodą ;) Zdarzało się, że w trakcie ubierania musiałem zmieniać plany bo nastąpiło nagłe załamanie pogody. Czasem nawet wracałem zza rogu bo akurat zaczęło sypać. Sytuacja jest dynamiczna i trzeba się szybko dostosowywać. I jakoś to idzie :) Byle do wiosny!
Na teraz z mojej strony to tyle. 

czwartek, 15 października 2015

Xiaomi Yi Action Camera - recenzja

Wstęp.

Kamera sportowa chodziła za mną już od długiego czasu. Trasy coraz dłuższe, nowe tereny z fajnymi widokami i zawsze brakowało czegoś co te momenty uchwyci i zachowa. Owszem jest telefon, ale jeśli nie dysponujemy sprzętem z najwyższej półki to efekt nie będzie zbyt dobry. Na wiosnę dodatkowo zobaczyłem na żywo co potrafi GoPro i już wiedziałem, że musi się skończyć na dedykowanej kamerce. O ile najpopularniejszy sprzęt w tej kategorii czyli wspomniany GoPro pozostawał poza moim zasięgiem finansowym o tyle jakiś czas temu trafiłem na coś innego. Trafiłem na post kolegi Virenque na jego blogu (trzymajkoło) o ciekawej i stosunkowo taniej kamerce sportowej z Chin. Poczytałem, pooglądałem i dałem się namówić. Jak na zawołanie trafiłem na kamerę w naszym portalu aukcyjnym. Wyszło co prawda trochę drożej niż kupując bezpośrednio z Chin, ale przesyłkę miałem po 2 dniach, a nie po 2 miesiącach ;)

Pierwsze wrażenie.

Tak więc minęły 2 dni i listonosz przyniósł paczkę. Pierwsze wrażenie po rozerwaniu koperty bardzo pozytywne - opakowanie sprzętu to gustowne tekturowe pudełko w bardzo minimalistycznej oprawie. Trafili idealnie w moje gusta co od razu zapunktowało :) I nie mówię tu o byle tekturce żeby tylko było. Grube, twarde pudełko, idealnie spasowane z pokrywką naprawdę robi wrażenie. 

W środku niewiele - kamerka, krótki kabelek USB, akumulator oraz instrukcja... w języku chińskim :) 



Kamera - wygląd, wymiary.

Przed kupnem wiedziałem czego się spodziewać ale po raz kolejny byłem bardzo miło zaskoczony mając sprzęt w rękach. Kamera zrobiona jest z solidnego tworzywa (jakiś rodzaj plastiku) w kolorze białym z wytłoczonymi delikatnymi wzorkami. Brak tu ostrych krawędzi, brak niedoróbek. Generalnie - jakbym nie wiedział to nigdy bym nie powiedział, że mam w rękach tani produkt od naszych azjatyckich kolegów ;) Jest wręcz odwrotnie - oglądając kamerę miałem wrażenie, że jest to raczej towar z wyższej półki (cenowej). 

Sprzęt jest też mniejszy niż mogło by się wydawać. Nie mam przed sobą do porównania GoPro ale rzekłbym, że Xiaomi jest mniejsza. Czy jest to plus? Zależy. Plus bo łatwiej kamerkę schować i zajmuje mniej miejsca. Natomiast niektórym może być niewygodnie obsługiwać ją podczas jazdy. Ot sprawa indywidualna.   

Kamera posiada 3 przyciski:

  • Największy z przodu służy do włączania i wyłączania kamery oraz zmiany pomiędzy dwoma ustalonymi trybami,
  • przycisk na górze służy jako spust migawki oraz włącza i wyłącza nagrywanie,
  • przycisk z boku kamerki służy do włączania i wyłączania połączenia WiFi.


Specyfikacja.

Punkt techniczny, więc będzie technicznie:

  • Matryca Sony Exmor R BSI CMOS, 16MP
  • Obiektyw f2.8 oraz kąt widzenia 155 stopni
  • Full HD w 50 klatkach na sekundę
  • WVGA (848x480) w 200 klatkach na sekundę do fajnych spowolnień :) 
  • WiFi
  • MicroSD do 64GB
  • Akumulator 1010mAh

Uruchomienie.

Przed wyposażeniem się w kamerę trzeba kupić sobie kartę microSD, której oczywiście w zestawie nie ma. Co ciekawe kamera nie przyjmuje kart o mniejszej pojemności niż 2gb. Dosłownie wywala błąd, że karta jest za mała. Na szczęście miałem przy sobie kartę 8gb, która śmiga bez problemów. Wypada też zainstalować na telefon aplikację, która pełni funkcje sterowania kamerą. 

Uruchomiona kamera powiadamia nas o tym fakcie poprzez piknięcie oraz podświetlenie obwódki głównego przycisku z przodu. Muszę przyznać, że wygląda to bardzo ładnie. Światełko służy też jako wskaźnik naładowania akumulatora. I tak:
  • Światło niebieskie oznacza, że akumulator jest naładowany w 50-100%
  • Światło fioletowe - 15-49%
  • Światło czerwone - 0-14%


Bez aplikacji niewiele możemy zrobić. Mamy do dyspozycji 2 tryby - zdjęcia oraz nagrywanie filmu w standardowych ustawieniach (1920x1080 30fps). Dopiero po połączeniu kamery z telefonem zyskujemy szereg innych trybów i ustawień.



Tryby zdjęciowe:

  • Wybór rozdzielczości (5,8,12,13,16 Mp)
  • Tryb (Normalny, Samowyzwalacz, Time Lapse, Seria zdjęć)


Tryby filmowe:

  • Jakość (Wysoka, normalna, niska)
  • Rozdzielczość:

848x480, 200fps
1280x720, 100fps, 48fps, 50fps
1280x960, 48fps, 50fps
1920x1080, 24fps, 25fps, 48fps, 50fps
2304x1296, 25fps

  • Pomiar światła (środek, średnia, punktowy)


Z poziomu telefonu mamy też podgląd na żywo z kamery. Możemy też ściągnąć na pamięć tel. pliki ze zdjęciami/filmami. 

Najważniejsze.

No dobra, ale jakie to robi zdjęcia he? Czyli przechodzimy do najważniejszego. Powiem tak: Jest dobrze! Spodziewałem się trochę mniej niż dostałem, a to zawsze cieszy. Zdjęcia wychodzą ostre, najczęściej poprawnie naświetlone i w ładnych kolorach. Owszem zdarza się, że jadąc lasem będzie trochę za ciemno i zdjęcia będą rozmazane, zdarza się, że kamera źle wyostrzy ale generalnie jest naprawdę bardzo dobrze. 

Tak jak wspomniałem - przy złych warunkach świetlnych kamera radzi sobie wyraźnie słabiej. Niestety nie mam porównania do GoPro w kwestii zdjeć robionych wieczorem. Natomiast mam porównanie do zdjęć robionych w normalnych warunkach. Mój werdykt? Zależy od zdjęcia :) Jak zrobiłem zestawienie fotek z GoPro i z omawianej kamerki to moja ocena była różna. Starałem się porównać w miarę podobne zdjęcia. Czasem bardziej podobały mi się te z GoPro, ale czasem - co naprawdę mnie zdziwiło - to te z Xiaomi sprawiały lepsze wrażenie! 

Kilka zdjęć przykładowych. Uwaga: zdjęcia są po przeróbce graficznej (oprócz ostatniego, podpisanego). Uznałem, że wrzucę je właśnie w taki sposób jako, że w taki sposób zamieszczam je wszędzie indziej. Ot wybryk amatora-fotografa - nigdy nie zamieszczam w sieci surowego zdjęcia :) 





Bez obróbki graficznej wygląda to tak jak powyżej


Filmy. Tutaj moje doświadczenie jest małe. Rzadko robię, nie mam z nimi wielkiej styczności. Zamieściłem w sieci jeden. Decyzję czy jest ok czy nie pozostawiam każdemu z czytających.



Wady i zalety

Czyli krótko i na temat:

Zalety +

  • Cena
  • Znakomity stosunek jakości zdjęć do ceny
  • Dobra jakość filmów
  • Solidna i porządna konstrukcja
  • Wygląd

Wady -

  • Bez aplikacji bardzo ubogie możliwości sterowania
  • Trochę na siłę: brak instrukcji papierowej chociażby w j. angielskim


Podsumowanie

Co tu dużo mówić: nie stać Cię na GoPro to kupuj chińczyka. W tej cenie kamera jest rewelacyjna. Ja dałem 360 zł co jest ceną ponad czterokortnie niższą od GoPro 4, która oferuje podobne funkcje i parametry. Jasne, że zdjęcia i filmy nie są takie jak z GP ale na moje cele (internet) kamera jest bardziej niż wystarczająca. Polecam :)  



czwartek, 17 września 2015

Jazda na czas - moja nowa pasja

Jazda na czas. Rywalizacja w najczystszej postaci. Tylko Ty, rower i uciekający czas. "ITT", Wyścig z czasem. To niektóre z określeń dla tej pięknej ale też ciężkiej i bolesnej dziedziny kolarstwa. W tym roku mnie wzięło przyznam szczerze, a zakup lemondki znalazł się w ścisłej czołówce najlepiej wydanych pieniędzy na kolarstwo. A trochę ich już wydałem ;) 

Zaczęło się niewinnie od segmentów na stravie. O ile segmenty na podjazdach to po prostu typowa walka na podjazdach o tyle odkryłem, że na płaskich odcinkach zamiast szarpać się z rowerem bardziej opłaca się pójść w inną stronę: przyjąć bardziej aerodynamiczną sylwetkę i dobrze rozłożyć siły. Po jakimś czasie segmenty przestały być tak istotne. Została natomiast fascynacja jazdą na czas. Zacząłem czytać, próbować własnych sił, trenować i eksperymentować na szosie. Pojawiły się bardzo różnorodne dystanse. Od krótkich sprinterskich odcinków mierzących ledwie 6 kilometrów po ... 100 kilometrową pętlę. Od razu muszę zaznaczyć, że obecnie "bawię się" jedynie w płaskie trasy. Góry to góry - biorę szosę i katuje podjazdy. Jazda na czas to jazda na czas. Jestem tylko amatorem - mam prawo sobie to rozdzielić. A i od razu uwaga - temat tego wpisu jest widziany i opisany okiem amatora, który dopiero zaczyna zabawę. Nie mogę Wam obiecać, że wszystko jest w 100% poprawne ale myślę, że wielkich herezji tu nie będzie ;)

Mimo wielkich różnic w długości tras, założenia pozostały takie same:

  • Po pierwsze aerodynamika. To najważniejsza i kluczowa kwestia gdyż to co zwalnia nas najbardziej to my sami w starciu z napierającym powietrzem :) Im jedziemy szybciej tym opory będą większe, dlatego tak ważna jest poprawna sylwetka. Myślę, że mniej więcej wiadomo o czym mówię? Pochylony tułów, schowana głowa, i ręce blisko siebie - po prostu naszym celem jest zmniejszenie naszej powierzchni maksymalnie jeśli popatrzymy od przodu. Oczywiście nie można przesadzić w drugą stronę: zbytnie kombinacje zakończą się utratą generowanej mocy i cały plan idzie w las.



  • Druga sprawa to oczywiście trening. Na początku było łatwo - wyznaczyłem sobie trasy i śmigałem jak najszybciej się dało. Bez ładu i składu. Wpadały nawet czasem jakieś fajne czasy. Tyle, że po jakimś czasie nadchodzi taki moment, że już nie bardzo idzie poprawiać owe czasy. Jak we wszystkim - potrzebny jest odpowiedni trening. I nie chcę tu zgrywać eksperta bo nim nie jestem, ani spalacza bo też nie do końca nim jestem. Ale fakty są takie, że jak chcemy być lepsi to trening jest jedynym wyjściem. Co do pierwszego stwierdzenia - nie jestem ekspertem więc nie będę tu prawił mądrości o treningach. Po prostu - chodzi o zwiększenie naszej funkcjonalnej mocy progowej (magiczne FTP). Chcemy podnosić średnią ilość watów kręconych przez dłuższy czas. Przydadzą się długie interwały, a także po prostu jeżdżenie czasówek. 



  • Sprzęt. Trzeci i też ważny punkt. I tu się robi ciekawie bo w przypadku jazdy na czas nie usłyszymy już - "liczy się jedynie noga, możesz objechać innych nawet na dwudziestoletniej stalówce". Może jedynie kogoś kto w ogóle nie ma o tym pojęcia... 
    Sprzęt jest ważny. I kosztowny. Dlatego można zrobić tak jak ja i skorzystać z niektórych tańszych rozwiązań. Według mnie kluczowym i niezbędnym akcesorium jest lemondka. Tutaj nawet nie ma się nad czym zastanawiać. Z własnych doświadczeń wiem, że różnica jest kolosalna. Koszty stosunkowo niewielkie: ja dałem za swoją coś koło 150 zł. Dużo, nie dużo ale dotarłem do danych naukowych mówiących o tym, że na trasie 40km przy tempie TT lemondka to "darmowe" 122 sekundy zaoszczędzonego czasu. 2 minuty na 40 kilometrach to przepaść. 

    Drugą rzeczą ze znakomitym stosunkiem ceny do jakości jest podobno kask aero. Podobno bo sam akurat tego jeszcze nie sprawdziłem choć już się za tym rozglądam. Internety mówią, że to też ogromny bonus czasowy (około minuty na 40km). 

    Potem są detale, które już pewnie dotyczą sekund lub może na moim poziomie nie znaczą nic? Kto wie. Wiem natomiast, że są takie rzeczy, które może nie wpływają bezpośrednio na osiągi, ale wpływają na głowę. Lubię mieć świadomość, że zadbałem o wszystko co się dało. Już samo nastawienie myślę, że dodaje mocy ;) 

    No więc wracając do tematu. Mam jeszcze kilka drobiazgów, których używam przy próbach czasowych: dobrze przylegające rękawiczki (żadnych rzepów i wkładek żelowych - po prostu super dopasowana rękawiczka). Używam też rękawków oraz owiewów na buty, które podobne wcale takim drobiazgiem nie są (30 sekund na 40km). No i jak najlepiej dopasowany strój kolarski. Zawodowcy dostają do dyspozycji specjalne kombinezony jednoczęściowe nad którymi pracują całe zespoły ludzi i na które najlepsze drużyny świata wydają setki tysięcy euro (!!!) i poświęcają setki godzin badań i testów. Jako ciekawostkę podam, że niektóre kombinezony nie nadają się do niczego po 2-3 praniach :D Ale na poziomie World Touru na takie rzeczy się nie patrzy...

    O sprzęcie można pisać jeszcze wiele. Aerodynamiczne koła, dyski, ramy, całe rowery. Niestety tu moja wiedza jest już tylko teoretyczna. Ale może kiedyś... ;)


Ok, to są trzy kluczowe założenia w przygotowaniu do jazdy na czas. Ale co z samą jazdą? Oczywiście nie jest tak, że zaczynamy i lecimy full gas. Bo tak to można na dystansie kilkuset metrów. A typowa czasówka to przecież dystans ok. 20km (w Wielkiej Brytanii niezwykle popularne są 10 milowe czasówki. 10 mil to około 16km). 

Niejako ułatwieniem jest pomiar mocy. Mamy ustalone FTP, lecimy początek lekko poniżej, potem przechodzimy na próg i w końcówce go przekraczamy. Oczywiście nie jest to takie łatwe w praktyce. Dobrze przejechana czasówka to taka, gdzie po przekroczeniu linii mety nogi są puste, ale też taka, gdzie nie przeholujemy i nie odetnie nas przed końcem. Trzeba doskonale znać swoje możliwości i doskonale rozłożyć siły. 

  • Rozgrzewka. Długo myślałem, że ja amator to tego nie potrzebuje.  A w ogóle jak widziałem, że przed samą czasówką robi się kilkuminutowe interwały na progu to już w ogóle nie dowierzałem. 5 minut lekkiego kręcenia to była moja rozgrzewka. Błąd. Ostatnio robiłem próbę czasową na dystansie 6.6km. Zajęło mi to 7 minut i 59 sekund. A rozgrzewki wiecie ile było? Ponad 40 minut. Im krótszy dystans tym dłuższa rozgrzewka! Szukając w internecie łatwo jest znaleźć programy rozgrzewkowe. Tutaj sprawa jest indywidualna dla każdego więc nie ma gotowej recepty. Podpowiem tylko, że przed wspomnianą próbą zrobiłem 3 dwuminutowe interwały w tempie TT, oraz na 5 minut przed startem 10 sekundowy sprint. 

  • Rozkład sił (pacing). Z własnego doświadczenia wiem jakie to cholernie ważne. Na dodatek my sami sobie utrudniamy. Jak? Na samym początku niezwykle łatwo jest przesadzić. Adrenalina wywołana startem i początkowa faza wyścigu sprawia, że kręci się nam niezwykle łatwo. Głowa podpowiada - przecież ma być mocno, dokręcaj! I sam tak robiłem. Chciałem jak najszybciej wejść w obroty. Kończyło się to tym, że w połowie dystansu zwalniałem i druga połowa trasy była przejechana znacznie wolniej od pierwszej. A więc początek będzie łatwy! I taki ma być. Celujemy w tak zwany 'negative split' czyli fajnie będzie jeśli pierwsza połowa trasy będzie przejechana wolniej niż druga. Niezwykle ciężkie zadanie uwierzcie mi ;)

    Przy 20km trasie ogólne wytyczne są takie: pierwsze 10 minut ma być stosunkowo łatwo. Drugie 10 już powinniśmy czuć nogi ale nie powinniśmy być na limicie. Ostatnie 10 minut idziemy full gas. Ma boleć!

    Inne dystanse - inne założenia to oczywiste. 



Po co mi to? Tyle się opisałem o treningach, strategiach, sprzęcie, pozycjach, bólu. Można by stwierdzić, że w ogóle po co mi to wszystko? Przecież jeżdżę amatorsko, czy nie wystarczy, że sobie pokręcę po okolicy na luzie? Czasem przyatakuje jakiś segment albo wybiorę się na jaki wyścig? Jasne, nic w tym złego. Ale ja mam inaczej. Ja lubię liczby, lubię otoczkę kolarstwa, lubię poprawiać swoje osiągi, eksperymentować ze sobą i ze sprzętem. Atmosfera i klimat to dla mnie coś niesamowicie ważnego. Niektórzy śmiali się ze mnie, że ubieram rękawki przed zrobieniem czasówki. Ale to jest dla mnie zabawa. Zawodowcem już raczej nie będę, ale dlaczego nie mam się chociaż zabawić w zawodowca? Przygotować rower, ubiór, zrobić coś co chociaż w małym stopniu da atmosferę wielkiego ścigania? Nie ukrywam, że często podczas jazdy w głowię mam wymyśloną całą sytuację wyścigową. Ja nie jadę sam po okolicy. Czasem jadę w ucieczce, czasem w peletonie, czasem uciekam niewidzialnym przeciwnikom, czasem walczę z nimi na premiach lotnych lub górskich. Często przyjazd pod dom kończy się szaleńczym sprintem na kreskę (mam narysowaną przed domem kreskę - serio), a czasem mam taką przewagę, że spokojnie dojeżdżam z gestem triumfu. A nad tym wszystkim oczywiście relacja TV i komentarz z brytyjskiego Eurosportu, a czasem i naszego polskiego :D

Z jazdą na czas nie jest inaczej. Jest trening i ból ale jest też zabawa i atmosfera. Najważniejsze to czerpać radość z tego co się robi. Kolejna ciekawostka - nigdy nie wystartowałem w zawodach jazdy na czas. Wszystko do tej pory opierało się na moich indywidualnie zorganizowanych 'zawodach' ;) Ale w przyszłym roku to się już zmieni.


wtorek, 8 września 2015

Uciąłem sterówkę

Wisiało to nade mną już dobre dwa miesiące. W końcu podjąłem trudną decyzję - tnę rurę sterową. Oczywiście nie chciało mi się bawić w jeżdżenie do serwisu. Szczerze mówiąc to nawet nie chciało mi się zejść do garażu no ale w końcu się ruszyłem :P

Zdjęcie widelca okazało się w miarę proste. Doznałem szoku jak go sobie wziąłem do ręki... 314g wagi, 314g decyduje o tym czy mam zęby czy ich nie mam ;)



No ale wracając do tematu. Nakreśloną wcześniej ołówkiem linię (milimetr poniżej(!) góry mostka) starannie obkleiłem taśmą papierową (bardzo ułatwiło!), wziąłem do ręki piłkę do metalu i niech się dzieje wola nieba. W sumie nie było źle. Nie wyszło mi może idealnie równo ale jak się później okazało, wszystko siedzi i wygląda świetnie. Dzisiaj rower przeszedł pomyślnie test w terenie także jest dobrze.



No i dzięki pozbyciu się kawałka rury i podkładek zyskałem całe 16g wagi na rowerze ;D

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyprawa po rekord życiowy...

Do dziś nie mogę dojść do tego co w kolarstwie lubię najbardziej. W sensie jaką odmianę szosowania. Góry? Kocham. Wyścigi? Uwielbiam. Spokojne wycieczki, podziwianie widoków? Super. Czasówki podczas których wszystko boli? Tak! I jest wśród nich jeszcze jedna kategoria, taka która chodzi za mną niczym cień od bardzo dawna, nie daje spokoju i pobudza wyobraźnie - długie dystanse. A zaczęło się po tym jak pewnego dnia wraz z kolegą zrobiłem 183 kilometry. To było wówczas dla mnie zupełnie nie do ogarnięcia. Jeszcze długo potem przeżywałem trasę na nowo. W głowie pojawiła się myśl, że trzeba któregoś dnia przejechać ponad 200km. Myśl zrealizowałem całkiem niedawno - w Lipcu zeszłego roku, gdy w większej grupce znajomych przejechaliśmy lekko ponad 260km. Potem niemal z rozpędu zrobiliśmy w podobnym składzie lekko ponad 300km i już wiedziałem, że to jest to. 

Musiało minąć sporo czasu zanim odważyłem się zrobić coś konkretnego samemu. Owszem udało się już w tym roku przejechać samemu 200, a nawet 260km ale po głowie chodziło coś troszkę większego. I jakoś niemal przypadkowo nadarzyła się okazja żeby to coś zrealizować. Trasa wyrysowana jeszcze bodaj w zimie. Cel bardzo szablonowy - Zakopane. Decyzja zapadła taka, że raz się żyję i jadę w środę (26 Sierpnia). Prognozy pogody niemal idealne - ciepło ale bez upału, pochmurnie ale tylko trochę i wiaterek ale jedynie lekki. Pogoda niemal jak na zamówienie. Wtorkowy wieczór poświęciłem na przygotowanie sprzętu oraz potrzebnych rzeczy i zupełnie niestandardowo położyłem się spać tuż przed północą. 


3:00 dzwoni budzik. Budzę się natychmiast. Szybko się umyłem, zrobiłem espresso i dwie kromki na śniadanie. Emocje już spore bo wiedziałem co mnie czeka. Ubrałem się, pochowałem żele i batony do kieszonek, bidony do koszyków i wyszedłem w noc. Przed bramą odpaliłem Stravę i równo o 3:33 zacząłem kolejny dzień w biurze ;) 

Od razu uderzyło mnie to jak niezwykle jeździ się w samym środku nocy. Jeździłem po zmroku wiele razy ale nigdy o tej porze. Zupełny spokój, nawet pogoda spała. Brak samochodów, brak ludzi i świadomość, że oni sobie tam wszyscy obok w domach śpią. Dla mnie to wszystko było nowe i niezwykłe. Po chwili na to wszystko znalazłem się w strefie występowanie mgieł i już w ogóle byłem zachwycony magią tej jazdy. Pierwsze kilometry były dla mnie niemal jak te, gdy pierwszy raz jeździłem szosą - wszystko takie nowe i fantastyczne...


Na przekór obawom czas leciał dość szybko, dokładnie tak jak temperatura, która z przyjemnych 15 stopni zaczęła rano spadać na łeb i na szyję. Ja sobie jechałem zadowolony w stroju letnim + nogawkach i rękawkach, a tymczasem termometr wskazał w pewnym momencie 10,1 stopnia. Ale nie mogę powiedzieć, że zmarzłem. Po tym jak się dobrze rozgrzałem to było ok. 

Kolejne nowe doświadczenie spotkało mnie niedługo potem. Wschód słońca, a ja 70km od domu :) Zaczął się też poranny ruch, choć poza miastami było całkiem spoko. Przed Krościenkiem nad Dunajcem wjechałem w dużą strefę mgieł, która całkiem skutecznie zrobiła dość ponurą atmosferę. Słoneczko wyjrzało dopiero w drodze do Niedzicy. Tam znów nowość - wjechałem na zupełnie nowe dla mnie drogi. Po czterech latach jazdy nie jest to łatwe jak się startuje z domu. 



Tymczasem wjeżdżałem coraz wyżej i zbierałem kolejne metry do przewyższeń. W Łapszance powitał mnie świetny widok na Tatry, choć wolałbym widzieć je na czysto. Niestety sporo chmur trochę to wszystko popsuło. Zjechałem sobie do Bukowiny Tatrzańskiej i zaczęła się zabawa. Morze ludzi i samochodów. Szaleni busiarze pędzący do morskiego oka, a na to wszystko spore remonty dróg. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że odcinek od Bukowiny do Zakopanego, a potem do Kościeliska był najgorszym w całym dniu. Przez centrum Zakopanego trzeba było po prostu się przeciskać pomiędzy natłokiem późnych urlopowiczów. 



Potem jednak znów było przyjemnie. Przejechałem spory kawałek trasą lipcowego Tatra Road Maraton. Podjazdy dawały już trochę w kość ale na szczęście trafiły się też długie zjazdy na których można było odpocząć. A zdecydowanie trzeba było odpocząć bo przede mną czekało jeszcze sporo jazdy pod górę. Chociażby znana już przełęcz Knurowska, na której często spotkać można trenującą Kasię Niewiadomą :) 

Na szczycie dłuższa przerwa. Żelki smakowały doskonale muszę przyznać ;) 



Dotarłem w końcu do Łącka, punkt charakterystyczny trasy bo tam zamknąłem duuuużą pętlę. Rano miałem tam 90km, a teraz 250 :) A przedemną kolejne dwie przełęcze - Ostra i Słopnicka. Wjechane już chyba siłą woli.

Po zjechaniu zrobiło się znajomo, bo zajechałem do Laskowej, gdzie byłem już sporo razy. Zaczęła się taka faza, gdzie kilometry zaczęły się dłużyć i chciałem już być bliżej domu. Trzeba było jednak swoje przejechać. A jak już dojechałem w bardzo bliskie tereny to trzeba było pomyśleć o tym żeby dokręcić brakujące kilometry. 



I dopiero wtedy zaczęło się dłużyć :P katastrofa - jedziesz, jedziesz, jedziesz. Nie wiadomo jak długo, patrzysz na licznik - przybyło 2,5km. Załamka. Pomogło dopiero opracowanie planu działania. Jak już wiedziałem co muszę zrobić i gdzie jechać to zrobiło się od razu łatwiej. I nawet noga zaczęła jakimś cudem podawać (370km w nogach i niemal 5000m w pionie...) 

Znów zrobiło się ciemno, gdzieś przez myśl przeszło, że tak oto zrobiłem swój pierwszy w życiu trening "od świtu do zmierzchu", a nawet w sumie jeszcze dłuższy. 

W końcu ruszyłem na ostatnią prostą do domu. Licznik wybił 400, ale dla pewności obliczyłem to tak, że pod bramą zrobiło się 401 ;) Oraz co warto powiedzieć: 5149m przewyższeń co też było moim sezonowym celem :) 

I w taki sposób liznąłem ultra dystansów. Cel na przyszły rok jest jasny - 600 kilometrowa pętla w Bieszczady. A jeśli i to się uda to zacznę myśleć o legendarnym BBTour... Bo chodzi mi on po głowie od bardzo dawna. I nie daje spokoju... ;) 



wtorek, 4 sierpnia 2015

Myjemy rower...

Jak umyć rower? Sprawa niby banalna ale przez 4 lata przygody z rowerami sposobów widziałem i przerabiałem całe mnóstwo. Jedne lepsze, drugie gorsze, szybkie, wolne, jeszcze inne takie, że jak je widziałem to się za głowę łapałem :) Ktoś powie, że wystarczy raz w roku chlusnąć wiadrem wody i zostawić chwilę na wietrze żeby wysechł. Na początek od razu ten pomysł odrzucamy, kolarze czegoś takiego swojej wiernej towarzyszce nie zrobią ;) Od razu się do czegoś przyznam. Na punkcie czystości roweru (i nie tylko) mam świra. W poprzednim wpisie mówiłem, że nie wyobrażam sobie ruszyć na trening na brudnym rowerze i jest to 100% prawda. 

Przez te 4 lata wyrobiłem sobie pewien schemat lub jak kto woli rytuał przy serwisowaniu roweru. Chciałbym się nim tutaj podzielić. Nie twierdzę absolutnie, że jest najlepszy, najszybszy czy najbardziej słuszny. Jest po prostu dostosowany do mnie. 




W zasadzie tu muszę zrobić pewien podział. Bo od kiedy w moje ręce wpadł wymarzony Canyon trochę w kwestii mycia się zmieniło. Nastąpił podział na "serwis codzienny" i "serwis szczegółowy" albo jakoś tak. Nie wiem jak to inaczej nazwać bo wcześniej nie zastanawiałem się nad tym. Na początek serwis codzienny, lub poprawniej by było serwis po treningowy. 

;)


* Serwis codzienny 


Nie ma nic lepszego niż ubranie przygotowanego stroju, założenie lśniących butów i ruszeniu na rower, który wygląda tak jak wtedy, gdy go wyciągnęliśmy pierwszy raz z pudła. A jeśli ktoś uważa inaczej to spoko, ale niech lepiej przeskoczy do kolejnej metody :P 

Od momentu kupienia Canyona moim najlepszym przyjacielem stały się wilgotne chusteczki z lidla (czysta łazienka o zapachu morza czy jakoś tak) :D Jak się szybko okazało, doskonale radzą sobie z białą owijką, ale także z ramą, siodełkiem i innymi częściami. Schemat jest prosty. Wracam z treningu (zakładam, że było sucho), wyciągam chusteczki i lecę: najpierw owijka i klamki, a potem rama zaczynając od góry, kończąc na dole i na korbach. Nie robiłem tego z zegarkiem w ręku ale trwa to 3-4 minuty. Rower po ponad pięciu tysiącach kilometrów jest jak nowy za każdym razem. To cieszy. Jednorazowo zużywam dwie takie chusteczki. Na koniec biorę się szybko za napęd, bo coś takiego jak czarny smar na łańcuchu, nie ma u mnie prawa bytu :) Napęd ma błyszczeć i być srebrny! Regularność jest kluczem - po każdej jeździe łapie łańcuch przez jakąś szmatę i obracam kilka razy korbą do tyłu. Napęd lśni. Smaruje Rohloffem co 500km.  I to tyle jeśli chodzi o codzienną pielęgnację. 4-5 minut i rower przywracany jest do stanu nowości. 


* Serwis szczegółowy 


Raz na czas przychodzi jednak moment, że magiczne chusteczki z lidla już nie wystarczą. Może podczas jazdy złapał nas deszcz, może w poszukiwaniu nowych dróg wjechaliśmy w jakieś bagna (zdarzyło się) albo po prostu trzeba rower umyć porządnie. Chusteczki nie wszędzie dotrą to jasne. Z czasem kurz po prostu się zbiera we wszelkich dziwnych miejscach i wtedy już nie ma wyjścia tylko trzeba go wziąć na stojak i poświęcić mu te pół godziny. Jak to wygląda u mnie? 


Czas na seriws

To może najpierw powiem o tym z czego korzystam. Podstawa dla mnie to stojak serwisowy. Można sobie radzić bez oczywiście, ale ile trzeba się czasem nakombinować to szkoda gadać. Stojak to jedna z tych niepozornych rzeczy, która niesamowicie ułatwia pracę przy rowerze. Ja się załapałem na "sławny" stojak z lidla, o którym powiedziane było wiele. W zasadzie ma tylko i aż jedną wadę - sposób w jaki trzyma rower. Duża "szczęka" z plastiku działająca na zasadzie zacisku. Zdecydowanie nie jest to komfortowa rzecz dla ramy karbonowej. Plastikowe wykończenie aż krzyczy - 'porysuje Ci ten piękny lakier'. Obecnie radzę sobie tak, że górną rurę ramy owijam starą ścierką i dopiero tą część umieszczam w stojaku, który zaciskam z minimalną siłą. Tylko taką żeby rower nie zleciał. Rozwiązanie średnio wygodne bo rama nie jest zbyt stabilna. Marzeniem jest profesjonalny stojak ale to musi sobie poczekać w kolejce...


Na stojak


No dobra. Oprócz tego dość standardowo: miska z mocno ciepłą wodą i jakimś płynem do mycia. U mnie do miski trafia to co akurat jest pod ręką: mydło w płynie, płyn do naczyń itd. Trafiłem kiedyś na opinie, że płyn do naczyń matowi lakier. Ja nic takiego nie stwierdziłem ale lojalnie uprzedzam żeby potem nie było ;) Następnie mam dużą i mała gąbkę, szczotka do mycia kasety, odtłuszczacz - i tu trochę więcej o nim. 

Od dłuższego czasu korzystam ze specyfiku o nazwie "Brud-Pur" firmy Voigt. Produkt o ile się nie mylę Polski, tani i genialny. Znów mała uwaga - usłyszałem opinie, że i on może zmatowić lakier ale tego też nie stwierdziłem, a poza tym on służy tylko do napędu. Ok, wracając do genialności - nie miałem styczności z innym środkiem, który tak świetnie radzi sobie z czyszczeniem części ze smaru. Żadna benzyna, ropa czy inne drogie specyfiki. 1 litr brudpura to pi razy oko 15 zeta, i starcza na około sezon. Trochę płynu i pracy szczotką i niemal każdą część doprowadzi do błysku. 



Serwis zaczynam od zdjęcia z rowera kół - chcę mieć jak najlepszy dostęp do ramy. Do starego bidonu wlewam trochę odtłuszczacza i biorę się za "malowanie" łańcucha oraz napędu (pędzel lub szczotka). Jeżeli łańcuchowi akurat stuknie równy 1000km to krok ten pomijam - łańcuch ląduje w butelce z benzyną, a drugi, wyczyszczony czeka na założenie. Wtedy odtłuszczacz stosuje jedynie na korbie i kółeczkach od przerzutki. Następnie w ruch idzie wąż ogrodowy. Oblewam pobieżnie cały rower uważając żeby nie przesadzić z ciśnieniem wody. Wiem, że niektórzy twierdzą, że myją karcherem i nic się nie dzieje, ale mnie ciarki przechodzą jak sobie nawet o tym pomyślę ;) Teraz wchodzi miska z ciepłą wodą. Lecę od góry: siodełko, sztyca, górna rura, kierownica, a potem to różnie: widelec, dolna rura, tylne widełki - no generalnie wiadomo o co chodzi. Pamiętamy o zakamarkach: za korbą, dół ramy, zagięcia itd. Jak już wszystko jest ładnie umyte i się pieni to znów bierzemy węża i spłukujemy. Rama sobie zaczyna schnąć, a ja się biorę za koła. Schemat podobny: odtłuszczać na kasetę, szczotka, a potem gąbka i porządne mycie z uwzględnieniem ciężko dostępnej piasty (trza kombinować i mieć sprawne paluszki :P). Koła spłukuje i te lądują pod ścianą i schną. Jak mamy szczęście i jest słoneczny i wietrzny dzień to rama jest już sucha. W innym wypadku czasem trzeba ją dosuszyć (podobnie z kołami). Uwaga na zbierającą się wodę w śrubach i tym podobnych miejscach! Jak już wszystko suche to trzeba złożyć z powrotem do kupy. Teraz pozostaje nasmarować niektóre części: łańcuch, pedały, hamulce i przerzutki i gotowe. Jak dobrze pójdzie trwa to nie więcej niż 30 minut :) 


* Biała owijka 


To jeszcze kilka słów o białej owijce. Czasem sposób z chusteczkami nie wystarcza bo akurat mieliśmy uwalone smarem łapy albo coś. Znalazłem na to całkiem niezły sposób: na wilgotną chusteczkę leję kilka kropel brudpura i trę owijkę ile wlezie. Jak narazie sprawdza się za każdym razem. Pewnie - owijka nie "świeci" bielą, ale jest czysta i mimo wszystko biała. 


Owijka wciąż jest biała :) 


I jeszcze jeden filmik ;)







Na koniec można rower wziąć na fotkę ;)

Canyon Ultimate CF SL 9.0


sobota, 1 sierpnia 2015

Wyścig dookoła Polski - TdP

Już za dosłownie kilkanaście godzin startuje kolejna edycja naszego narodowego wyścigu :) Można go lubić, można go nie lubić ale fakt jest taki, że dzięki niemu coś się dzieje na naszym własnym podwórku (to bardziej dotyczy tych, którzy mieszkają na południu...). Pewnie, że sporo można mu zarzucić (balony) ale mimo wszystko fajnie jak się obserwuje pojawiające się wozy i ciężarówki najlepszych zawodowych drużyn kolarskich świata. Podobnie jak w poprzednich latach, także i w tym roku mam kilka planów związanych z wyścigiem, jeden z nich zupełnie szalony (jazda od wschodu do zachodu tylko po ty by minąć się z peletonem). Zobaczymy co i jak wypali.


TdP w Tymowej, rok 2013


W poprzednich latach było całkiem sympatycznie. Pierwsza moja styczność na żywo z Tourem to rok 2013. Wybrałem się na trasę jednego z etapów przebiegających całkiem niedaleko domu. Lało jak z cebra, na kolarzy czekałem dobre 40 minut ale zobaczyć pierwszy raz w życiu zawodowy peleton - super sprawa. Dzień później było lepiej - start w pobliskim Tarnowie. Można było sobie pomacać rowery i w ogóle ;) Zeszły rok był troszkę bardziej szalony. Wyścig ponownie zawitał do Tarnowa (start etapu). Tym razem wybrałem się jak należy czyli rowerem. Lało od pierwszego kilometra, i tak przez cały dzień. Woda wylewająca się z butów i przenikliwe zimno zostało mi jednak wynagrodzone możliwością pośmigania sobie wśród oraz z rozgrzewającymi się zawodowcami. Mówcie co chcecie ale fajnie się jechało koło Rafała Majki późniejszego zwycięzcy wyścigu :) Zrobiłem też rzecz trochę bardziej szaloną bo po starcie dołączyłem do ruszającego peletonu :) Jechać sobie zamkniętymi ulicami miasta wśród kibiców i mając kawałek przed sobą ponad setkę prosów to sprawa zupełnie niecodzienna. Oczywiście długo to nie potrwało: na starcie ostrym goście przyspieszyli do ponad 50km/h i dość szybko zniknęli za horyzontem. Ale co moje to moje. Dodatkowo jeszcze przez kolejne kilka kilometrów napotykałem dopingujących mnie kibiców.



Ja na TdP :) Tarnów 2014



W tym roku takich szaleństw w planach nie mam. Za cel obieram sobie powiększenie prywatnej kolekcji bidonów, które dumnie stoją sobie w pokoju na półce (fotka poniżej, choć obecnie jest ich trochę więcej) :)



Kolekcja bidonów...

niedziela, 19 lipca 2015

Czysty rower to podstawa...

...Choć nie dla wszystkich oczywiście. Osobiście jednak nie wyobrażam sobie co musiało by się stać żebym wyjechał na trening na brudnym rowerze. To samo zresztą tyczy się reszty ekwipunku kolarza: stroju, butów, kasku, rękawiczek czy skarpetek ;) W niedługim czasie postaram się przygotować materiał o tym jak ja radzę sobie z codzienną pielęgnacją rowera i pozostałych akcesoriów. Ilu kolarzy tyle sposobów, więc pewnie nie zaszkodzi pokazać jak ja to robię. Tymczasem na początek krótki timelapse z dzisiejszego serwisu. Akurat stuknął kolejny tysiąc kilometrów więc trzeba było wymienić łańcuch (jestem wyznawcą sposobu jazdy na dwa łańcuchy).


piątek, 17 lipca 2015

Początek

4 lata. Czy to dużo? Pewnie zależy. Jeszcze 4 lata temu nie mogłem nawet podejrzewać jak bardzo w niedługim czasie zmieni się moje życie. I wcale nie przesadzam bo rower zmienił moje życie. Na lepsze. A zaczęło się zupełnym przypadkiem jak to zwykle bywa. Na rowerze nie siedziałem dobre 2 lata. Wcześniej służył mi jako narzędzie służące do dojechania do sklepu i z powrotem. Sierpień 2011, krótko po maturze, długie wakacje. Tego dnia miałem w planach robić zdjęcia na meczu lokalnej drużyny. Poszedłem wcześniej trochę sobie pokopać do bramki. Jakoś zleciało i nagle trzeba było spieszyć się do domu po sprzęt fotograficzny. Niewiele myśląc pożyczyłem rower od któregoś z kolegów. I coś się stało. Nie potrafię tego wytłumaczyć ale w kilka sekund po ruszeniu coś zaskoczyło i wiedziałem podświadomie, że idzie coś nowego. Jeszcze tego samego dnia wykopałem z piwnicy rower miejski i zacząłem nowy rozdział w życiu. Rozdział pod tytułem kolarstwo. 

Porównanie, 2012 i dziś :) 


Nie było ze mną zbyt dobrze. Nieśmiały, zamknięty w sobie chłopczyk z wagą niebezpiecznie zbliżającą się do wartości trzy cyfrowej. Granie w piłkę czy bieganie jakoś nie bardzo dawało efekty. Gdy zaczynałem jeździć też w sumie jakoś nie zastanawiałem się nad tym czy jazda coś da. Pewnie dlatego tak się wciągnąłem. Bo jazda rowerem była dla mnie przede wszystkim przyjemnością. Nie miałem celu typu - jeździć godzinę dziennie żeby schudnąć. To, że zaczynam wyglądać normalnie zauważyłem dopiero po jakimś czasie. Byłem już na tyle wkręcony, że dało to tylko dodatkową motywację do jazdy. W głowie już po miesiącu siedziała "szosa". Dlaczego akurat szosa? Też nie wiem. Nigdy wcześniej nie miałem styczności z tego typu rowerem. Mimo to wiedziałem, że będę jeździł "rowerem z barankiem". 


Tym jeździłem na początku :)


Końcówka roku przeleciała pod znakiem jeżdżenia 'holendrem', przeglądaniem stron o kolarstwie i zbieraniu pieniędzy na wymarzony rower :) Udało się na przełomie roku. 6 Stycznie pierwszy raz dosiadłem roweru szosowego. I już nic nie było takie jak kiedyś...


Pierwsza fota szosy...


A dziś? 27 kilo wagi mniej, pewność siebie,  ponad 30 tysięcy kilometrów, setki pięknych wspomnień, poznanych wielu wspaniałych ludzi, zwiedzone piękne miejsca. 

No i kilkanaście tysięcy złotych mniej na koncie :P Ale jak to mówią - nie żałuje niczego. Niech ta przygoda trwa!



środa, 15 lipca 2015

O tym jak pojechałem zwiedzać góry czyli Tatra Road Race

To co dzieje się w ostatnich dniach w internetach to coś niesamowitego. Wszystko oznaczone tagiem #TatraRoadRace. Wyścig rozpoczynający się i kończący przy sławnym hotelu Mercure w samym sercu Zakopanego wywołał niemałą furorę. O imprezie dowiedziałem się jakoś na wiosnę. Szybkie spojrzenie na to kto organizuje i wiedziałem, że to może być super wyścig. W trakcie sezonu nie byłem pewny jak będzie ze startem ale cały czas gdzieś z tyłu głowy hasło Tatry siedziało. Decyzja, że jedziemy zapadła... we Wtorek 4 dni przed startem. Udało się zebrać rodzinę i łącznie z psem o świcie ruszyliśmy w 150 kilometrową wycieczkę do zimowej stolicy Polski. Nie obyło się bez nerwów - remont mostu w Szaflarach, feralne skrzyżowanie dwóch dróg wojewódzkich tuż przed wjazdem do Zakopca spowodowały, że do biura wyścigowego dotarłem 3 minuty przed jego zamknięciem. Udało się jednak załatwić formalności i mogłem przygotować się do startu.

Przed startem


Na początek miły detal - numery startowy jak u prosów: jeden na plecy, drugi na sztycę. Krótka rozgrzewka i chwilę potem start. Na starcie długiego dystansu (110km) stanęło 97 osób. Początek dla osoby, która w wyścigach zbyt często nie jeździ był pięknym przeżyciem: setka kolarzy jadących całą drogą. W uszach jedynie głośny szum opon i oklaski od kibiców. Piękna sprawa. Coś z rodzaju tych rzeczy, które na co dzień ogląda się w eurosporcie jak pokazują jakiś tour.

Tuż po starcie


O przebiegu wyścigu zbyt wiele pisał nie będę, chętnych mogę odesłać na moją stronę w serwisie bikestats. Skrótowo: pierwsze 60km w grupie, następnie do samej mety sam z małymi i krótkimi wyjątkami. Na niezwykle wymagającej trasie osiągnąłem życiowy sukces zajmując 34 miejsce w klasyfikacji open oraz 9 w swojej kategorii wiekowej. Fajnie dla odmiany jechać w czołówce i zameldować się na mecie nie ponad godzinę, a dwadzieścia kilka minut za zwycięzcą :)

fot. Wiktor Bubniak


Trasa jak mówiłem była niezwykle wymagająca. I jeśli się tak zastanowię to jest to spore niedopowiedzenie. Trasa była cholernie ciężka. Już lepiej. Na 110km organizatorzy wcisnęli 2600m przewyższeń. Na śmiałków czekało kilka naprawdę konkretnych podjazdów z konkretnymi nachyleniami. Z relacji innych (i mojej) wynika, że niektóre nazwy podjazdów śnią się nam po nocach ;) I nie ma się czemu dziwić, bo było co jechać :) Jak podaje niezastąpiona strava na 110km trasy płaskiego było około 16km. Reszta to albo w górę albo krętymi zjazdami w dół.

mat. z FB TatraRoadRace


Zabezpieczenie trasy to sprawa zasługująca na jakąś nagrodę. Było doskonałe. Tego dnia na drogach ustawiło się około setka policjantów oraz strażaków z OSP. Wszystkie skrzyżowania obstawione, na niebezpiecznych krętych zjazdach ktoś stał na każdym zakręcie. Samochody były wstrzymywane. Pomiędzy grupami krążyły ponadto samochody obsługi wyścigu, które dodatkowo zapewniały wolną drogę. Nic tylko skupić się na ściganiu. Pięknie to było zrobione!

fot. Barbara Dominiak


 Super zorganizowany był też bufet znajdujący się za premią górską na "Pitoniówce". Ochotnicy dwoili się i troili, aby każdy uczestnik wyścigu dostał to czego potrzebował. Do wyboru była woda, izotonik, a nawet zauważyłem jakieś kanapki choć osobiście nie skorzystałem. Wszyscy pomocni, nie trzeba się było zatrzymywać. Kolejne brawa!

fot. Barbara Dominiak


Miasteczko wyścigowe zostało ustawione chyba w najlepszym możliwym miejscu w całym Zakopanem. Na terenie hotelu Mercure Kasprowy. Dużo miejsca, bardzo spokojnie pod względem ruchu, kapitalny widok na Giewont i inne szczyty. Bardzo przyjemny zakątek generował dodatkowo fajną atmosferę. Atmosferę, która przez cały dzień była doskonała. Wszyscy, dosłownie wszyscy pozytywnie nastawieni, uśmiechnięci, zawsze gotowi pomóc. To się czuje. To było piękne i ważne.



Nic więc dziwnego, że debiutująca impreza zebrała same doskonałe oceny. Powiem więcej, Tatra Road Race zrobiła prawdziwą furorę. W internecie dosłownie huczało, kilka godzin po wyścigu w facebookowym wydarzeniu "Tatra Road Race 2016" udział zapewniało ponad 100 ludzi. Po tym co wydarzyło się w Zakopanym 11 Lipca nie zdziwię się jak po prostu w następnej odsłonie wyścigu zabraknie miejsc. W następnej odsłonie, która według wstępnych zapewnień organizatorów ma być jeszcze cięższa :) Nogi już wołają o pomoc, a ja już dawno zakreśliłem w kalendarzu datę 10 Lipca 2016. Stawie się tego dnia z rowerem pod Mercure z całą pewnością!

Ode mnie Tatra Road Race dostaje 10/10 bez wahania!