Do dziś nie mogę dojść do tego co w kolarstwie lubię najbardziej. W sensie jaką odmianę szosowania. Góry? Kocham. Wyścigi? Uwielbiam. Spokojne wycieczki, podziwianie widoków? Super. Czasówki podczas których wszystko boli? Tak! I jest wśród nich jeszcze jedna kategoria, taka która chodzi za mną niczym cień od bardzo dawna, nie daje spokoju i pobudza wyobraźnie - długie dystanse. A zaczęło się po tym jak pewnego dnia wraz z kolegą zrobiłem 183 kilometry. To było wówczas dla mnie zupełnie nie do ogarnięcia. Jeszcze długo potem przeżywałem trasę na nowo. W głowie pojawiła się myśl, że trzeba któregoś dnia przejechać ponad 200km. Myśl zrealizowałem całkiem niedawno - w Lipcu zeszłego roku, gdy w większej grupce znajomych przejechaliśmy lekko ponad 260km. Potem niemal z rozpędu zrobiliśmy w podobnym składzie lekko ponad 300km i już wiedziałem, że to jest to.
Musiało minąć sporo czasu zanim odważyłem się zrobić coś konkretnego samemu. Owszem udało się już w tym roku przejechać samemu 200, a nawet 260km ale po głowie chodziło coś troszkę większego. I jakoś niemal przypadkowo nadarzyła się okazja żeby to coś zrealizować. Trasa wyrysowana jeszcze bodaj w zimie. Cel bardzo szablonowy - Zakopane. Decyzja zapadła taka, że raz się żyję i jadę w środę (26 Sierpnia). Prognozy pogody niemal idealne - ciepło ale bez upału, pochmurnie ale tylko trochę i wiaterek ale jedynie lekki. Pogoda niemal jak na zamówienie. Wtorkowy wieczór poświęciłem na przygotowanie sprzętu oraz potrzebnych rzeczy i zupełnie niestandardowo położyłem się spać tuż przed północą.
3:00 dzwoni budzik. Budzę się natychmiast. Szybko się umyłem, zrobiłem espresso i dwie kromki na śniadanie. Emocje już spore bo wiedziałem co mnie czeka. Ubrałem się, pochowałem żele i batony do kieszonek, bidony do koszyków i wyszedłem w noc. Przed bramą odpaliłem Stravę i równo o 3:33 zacząłem kolejny dzień w biurze ;)
Od razu uderzyło mnie to jak niezwykle jeździ się w samym środku nocy. Jeździłem po zmroku wiele razy ale nigdy o tej porze. Zupełny spokój, nawet pogoda spała. Brak samochodów, brak ludzi i świadomość, że oni sobie tam wszyscy obok w domach śpią. Dla mnie to wszystko było nowe i niezwykłe. Po chwili na to wszystko znalazłem się w strefie występowanie mgieł i już w ogóle byłem zachwycony magią tej jazdy. Pierwsze kilometry były dla mnie niemal jak te, gdy pierwszy raz jeździłem szosą - wszystko takie nowe i fantastyczne...
Na przekór obawom czas leciał dość szybko, dokładnie tak jak temperatura, która z przyjemnych 15 stopni zaczęła rano spadać na łeb i na szyję. Ja sobie jechałem zadowolony w stroju letnim + nogawkach i rękawkach, a tymczasem termometr wskazał w pewnym momencie 10,1 stopnia. Ale nie mogę powiedzieć, że zmarzłem. Po tym jak się dobrze rozgrzałem to było ok.
Kolejne nowe doświadczenie spotkało mnie niedługo potem. Wschód słońca, a ja 70km od domu :) Zaczął się też poranny ruch, choć poza miastami było całkiem spoko. Przed Krościenkiem nad Dunajcem wjechałem w dużą strefę mgieł, która całkiem skutecznie zrobiła dość ponurą atmosferę. Słoneczko wyjrzało dopiero w drodze do Niedzicy. Tam znów nowość - wjechałem na zupełnie nowe dla mnie drogi. Po czterech latach jazdy nie jest to łatwe jak się startuje z domu.
Tymczasem wjeżdżałem coraz wyżej i zbierałem kolejne metry do przewyższeń. W Łapszance powitał mnie świetny widok na Tatry, choć wolałbym widzieć je na czysto. Niestety sporo chmur trochę to wszystko popsuło. Zjechałem sobie do Bukowiny Tatrzańskiej i zaczęła się zabawa. Morze ludzi i samochodów. Szaleni busiarze pędzący do morskiego oka, a na to wszystko spore remonty dróg.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że odcinek od Bukowiny do Zakopanego, a potem do Kościeliska był najgorszym w całym dniu. Przez centrum Zakopanego trzeba było po prostu się przeciskać pomiędzy natłokiem późnych urlopowiczów.
Potem jednak znów było przyjemnie. Przejechałem spory kawałek trasą lipcowego Tatra Road Maraton. Podjazdy dawały już trochę w kość ale na szczęście trafiły się też długie zjazdy na których można było odpocząć. A zdecydowanie trzeba było odpocząć bo przede mną czekało jeszcze sporo jazdy pod górę. Chociażby znana już przełęcz Knurowska, na której często spotkać można trenującą Kasię Niewiadomą :)
Na szczycie dłuższa przerwa. Żelki smakowały doskonale muszę przyznać ;)
Dotarłem w końcu do Łącka, punkt charakterystyczny trasy bo tam zamknąłem duuuużą pętlę. Rano miałem tam 90km, a teraz 250 :) A przedemną kolejne dwie przełęcze - Ostra i Słopnicka. Wjechane już chyba siłą woli.
Po zjechaniu zrobiło się znajomo, bo zajechałem do Laskowej, gdzie byłem już sporo razy. Zaczęła się taka faza, gdzie kilometry zaczęły się dłużyć i chciałem już być bliżej domu. Trzeba było jednak swoje przejechać. A jak już dojechałem w bardzo bliskie tereny to trzeba było pomyśleć o tym żeby dokręcić brakujące kilometry.
I dopiero wtedy zaczęło się dłużyć :P katastrofa - jedziesz, jedziesz, jedziesz. Nie wiadomo jak długo, patrzysz na licznik - przybyło 2,5km. Załamka. Pomogło dopiero opracowanie planu działania. Jak już wiedziałem co muszę zrobić i gdzie jechać to zrobiło się od razu łatwiej. I nawet noga zaczęła jakimś cudem podawać (370km w nogach i niemal 5000m w pionie...)
Znów zrobiło się ciemno, gdzieś przez myśl przeszło, że tak oto zrobiłem swój pierwszy w życiu trening "od świtu do zmierzchu", a nawet w sumie jeszcze dłuższy.
W końcu ruszyłem na ostatnią prostą do domu. Licznik wybił 400, ale dla pewności obliczyłem to tak, że pod bramą zrobiło się 401 ;) Oraz co warto powiedzieć: 5149m przewyższeń co też było moim sezonowym celem :)
I w taki sposób liznąłem ultra dystansów. Cel na przyszły rok jest jasny - 600 kilometrowa pętla w Bieszczady. A jeśli i to się uda to zacznę myśleć o legendarnym BBTour... Bo chodzi mi on po głowie od bardzo dawna. I nie daje spokoju... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz