poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyprawa po rekord życiowy...

Do dziś nie mogę dojść do tego co w kolarstwie lubię najbardziej. W sensie jaką odmianę szosowania. Góry? Kocham. Wyścigi? Uwielbiam. Spokojne wycieczki, podziwianie widoków? Super. Czasówki podczas których wszystko boli? Tak! I jest wśród nich jeszcze jedna kategoria, taka która chodzi za mną niczym cień od bardzo dawna, nie daje spokoju i pobudza wyobraźnie - długie dystanse. A zaczęło się po tym jak pewnego dnia wraz z kolegą zrobiłem 183 kilometry. To było wówczas dla mnie zupełnie nie do ogarnięcia. Jeszcze długo potem przeżywałem trasę na nowo. W głowie pojawiła się myśl, że trzeba któregoś dnia przejechać ponad 200km. Myśl zrealizowałem całkiem niedawno - w Lipcu zeszłego roku, gdy w większej grupce znajomych przejechaliśmy lekko ponad 260km. Potem niemal z rozpędu zrobiliśmy w podobnym składzie lekko ponad 300km i już wiedziałem, że to jest to. 

Musiało minąć sporo czasu zanim odważyłem się zrobić coś konkretnego samemu. Owszem udało się już w tym roku przejechać samemu 200, a nawet 260km ale po głowie chodziło coś troszkę większego. I jakoś niemal przypadkowo nadarzyła się okazja żeby to coś zrealizować. Trasa wyrysowana jeszcze bodaj w zimie. Cel bardzo szablonowy - Zakopane. Decyzja zapadła taka, że raz się żyję i jadę w środę (26 Sierpnia). Prognozy pogody niemal idealne - ciepło ale bez upału, pochmurnie ale tylko trochę i wiaterek ale jedynie lekki. Pogoda niemal jak na zamówienie. Wtorkowy wieczór poświęciłem na przygotowanie sprzętu oraz potrzebnych rzeczy i zupełnie niestandardowo położyłem się spać tuż przed północą. 


3:00 dzwoni budzik. Budzę się natychmiast. Szybko się umyłem, zrobiłem espresso i dwie kromki na śniadanie. Emocje już spore bo wiedziałem co mnie czeka. Ubrałem się, pochowałem żele i batony do kieszonek, bidony do koszyków i wyszedłem w noc. Przed bramą odpaliłem Stravę i równo o 3:33 zacząłem kolejny dzień w biurze ;) 

Od razu uderzyło mnie to jak niezwykle jeździ się w samym środku nocy. Jeździłem po zmroku wiele razy ale nigdy o tej porze. Zupełny spokój, nawet pogoda spała. Brak samochodów, brak ludzi i świadomość, że oni sobie tam wszyscy obok w domach śpią. Dla mnie to wszystko było nowe i niezwykłe. Po chwili na to wszystko znalazłem się w strefie występowanie mgieł i już w ogóle byłem zachwycony magią tej jazdy. Pierwsze kilometry były dla mnie niemal jak te, gdy pierwszy raz jeździłem szosą - wszystko takie nowe i fantastyczne...


Na przekór obawom czas leciał dość szybko, dokładnie tak jak temperatura, która z przyjemnych 15 stopni zaczęła rano spadać na łeb i na szyję. Ja sobie jechałem zadowolony w stroju letnim + nogawkach i rękawkach, a tymczasem termometr wskazał w pewnym momencie 10,1 stopnia. Ale nie mogę powiedzieć, że zmarzłem. Po tym jak się dobrze rozgrzałem to było ok. 

Kolejne nowe doświadczenie spotkało mnie niedługo potem. Wschód słońca, a ja 70km od domu :) Zaczął się też poranny ruch, choć poza miastami było całkiem spoko. Przed Krościenkiem nad Dunajcem wjechałem w dużą strefę mgieł, która całkiem skutecznie zrobiła dość ponurą atmosferę. Słoneczko wyjrzało dopiero w drodze do Niedzicy. Tam znów nowość - wjechałem na zupełnie nowe dla mnie drogi. Po czterech latach jazdy nie jest to łatwe jak się startuje z domu. 



Tymczasem wjeżdżałem coraz wyżej i zbierałem kolejne metry do przewyższeń. W Łapszance powitał mnie świetny widok na Tatry, choć wolałbym widzieć je na czysto. Niestety sporo chmur trochę to wszystko popsuło. Zjechałem sobie do Bukowiny Tatrzańskiej i zaczęła się zabawa. Morze ludzi i samochodów. Szaleni busiarze pędzący do morskiego oka, a na to wszystko spore remonty dróg. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że odcinek od Bukowiny do Zakopanego, a potem do Kościeliska był najgorszym w całym dniu. Przez centrum Zakopanego trzeba było po prostu się przeciskać pomiędzy natłokiem późnych urlopowiczów. 



Potem jednak znów było przyjemnie. Przejechałem spory kawałek trasą lipcowego Tatra Road Maraton. Podjazdy dawały już trochę w kość ale na szczęście trafiły się też długie zjazdy na których można było odpocząć. A zdecydowanie trzeba było odpocząć bo przede mną czekało jeszcze sporo jazdy pod górę. Chociażby znana już przełęcz Knurowska, na której często spotkać można trenującą Kasię Niewiadomą :) 

Na szczycie dłuższa przerwa. Żelki smakowały doskonale muszę przyznać ;) 



Dotarłem w końcu do Łącka, punkt charakterystyczny trasy bo tam zamknąłem duuuużą pętlę. Rano miałem tam 90km, a teraz 250 :) A przedemną kolejne dwie przełęcze - Ostra i Słopnicka. Wjechane już chyba siłą woli.

Po zjechaniu zrobiło się znajomo, bo zajechałem do Laskowej, gdzie byłem już sporo razy. Zaczęła się taka faza, gdzie kilometry zaczęły się dłużyć i chciałem już być bliżej domu. Trzeba było jednak swoje przejechać. A jak już dojechałem w bardzo bliskie tereny to trzeba było pomyśleć o tym żeby dokręcić brakujące kilometry. 



I dopiero wtedy zaczęło się dłużyć :P katastrofa - jedziesz, jedziesz, jedziesz. Nie wiadomo jak długo, patrzysz na licznik - przybyło 2,5km. Załamka. Pomogło dopiero opracowanie planu działania. Jak już wiedziałem co muszę zrobić i gdzie jechać to zrobiło się od razu łatwiej. I nawet noga zaczęła jakimś cudem podawać (370km w nogach i niemal 5000m w pionie...) 

Znów zrobiło się ciemno, gdzieś przez myśl przeszło, że tak oto zrobiłem swój pierwszy w życiu trening "od świtu do zmierzchu", a nawet w sumie jeszcze dłuższy. 

W końcu ruszyłem na ostatnią prostą do domu. Licznik wybił 400, ale dla pewności obliczyłem to tak, że pod bramą zrobiło się 401 ;) Oraz co warto powiedzieć: 5149m przewyższeń co też było moim sezonowym celem :) 

I w taki sposób liznąłem ultra dystansów. Cel na przyszły rok jest jasny - 600 kilometrowa pętla w Bieszczady. A jeśli i to się uda to zacznę myśleć o legendarnym BBTour... Bo chodzi mi on po głowie od bardzo dawna. I nie daje spokoju... ;) 



wtorek, 4 sierpnia 2015

Myjemy rower...

Jak umyć rower? Sprawa niby banalna ale przez 4 lata przygody z rowerami sposobów widziałem i przerabiałem całe mnóstwo. Jedne lepsze, drugie gorsze, szybkie, wolne, jeszcze inne takie, że jak je widziałem to się za głowę łapałem :) Ktoś powie, że wystarczy raz w roku chlusnąć wiadrem wody i zostawić chwilę na wietrze żeby wysechł. Na początek od razu ten pomysł odrzucamy, kolarze czegoś takiego swojej wiernej towarzyszce nie zrobią ;) Od razu się do czegoś przyznam. Na punkcie czystości roweru (i nie tylko) mam świra. W poprzednim wpisie mówiłem, że nie wyobrażam sobie ruszyć na trening na brudnym rowerze i jest to 100% prawda. 

Przez te 4 lata wyrobiłem sobie pewien schemat lub jak kto woli rytuał przy serwisowaniu roweru. Chciałbym się nim tutaj podzielić. Nie twierdzę absolutnie, że jest najlepszy, najszybszy czy najbardziej słuszny. Jest po prostu dostosowany do mnie. 




W zasadzie tu muszę zrobić pewien podział. Bo od kiedy w moje ręce wpadł wymarzony Canyon trochę w kwestii mycia się zmieniło. Nastąpił podział na "serwis codzienny" i "serwis szczegółowy" albo jakoś tak. Nie wiem jak to inaczej nazwać bo wcześniej nie zastanawiałem się nad tym. Na początek serwis codzienny, lub poprawniej by było serwis po treningowy. 

;)


* Serwis codzienny 


Nie ma nic lepszego niż ubranie przygotowanego stroju, założenie lśniących butów i ruszeniu na rower, który wygląda tak jak wtedy, gdy go wyciągnęliśmy pierwszy raz z pudła. A jeśli ktoś uważa inaczej to spoko, ale niech lepiej przeskoczy do kolejnej metody :P 

Od momentu kupienia Canyona moim najlepszym przyjacielem stały się wilgotne chusteczki z lidla (czysta łazienka o zapachu morza czy jakoś tak) :D Jak się szybko okazało, doskonale radzą sobie z białą owijką, ale także z ramą, siodełkiem i innymi częściami. Schemat jest prosty. Wracam z treningu (zakładam, że było sucho), wyciągam chusteczki i lecę: najpierw owijka i klamki, a potem rama zaczynając od góry, kończąc na dole i na korbach. Nie robiłem tego z zegarkiem w ręku ale trwa to 3-4 minuty. Rower po ponad pięciu tysiącach kilometrów jest jak nowy za każdym razem. To cieszy. Jednorazowo zużywam dwie takie chusteczki. Na koniec biorę się szybko za napęd, bo coś takiego jak czarny smar na łańcuchu, nie ma u mnie prawa bytu :) Napęd ma błyszczeć i być srebrny! Regularność jest kluczem - po każdej jeździe łapie łańcuch przez jakąś szmatę i obracam kilka razy korbą do tyłu. Napęd lśni. Smaruje Rohloffem co 500km.  I to tyle jeśli chodzi o codzienną pielęgnację. 4-5 minut i rower przywracany jest do stanu nowości. 


* Serwis szczegółowy 


Raz na czas przychodzi jednak moment, że magiczne chusteczki z lidla już nie wystarczą. Może podczas jazdy złapał nas deszcz, może w poszukiwaniu nowych dróg wjechaliśmy w jakieś bagna (zdarzyło się) albo po prostu trzeba rower umyć porządnie. Chusteczki nie wszędzie dotrą to jasne. Z czasem kurz po prostu się zbiera we wszelkich dziwnych miejscach i wtedy już nie ma wyjścia tylko trzeba go wziąć na stojak i poświęcić mu te pół godziny. Jak to wygląda u mnie? 


Czas na seriws

To może najpierw powiem o tym z czego korzystam. Podstawa dla mnie to stojak serwisowy. Można sobie radzić bez oczywiście, ale ile trzeba się czasem nakombinować to szkoda gadać. Stojak to jedna z tych niepozornych rzeczy, która niesamowicie ułatwia pracę przy rowerze. Ja się załapałem na "sławny" stojak z lidla, o którym powiedziane było wiele. W zasadzie ma tylko i aż jedną wadę - sposób w jaki trzyma rower. Duża "szczęka" z plastiku działająca na zasadzie zacisku. Zdecydowanie nie jest to komfortowa rzecz dla ramy karbonowej. Plastikowe wykończenie aż krzyczy - 'porysuje Ci ten piękny lakier'. Obecnie radzę sobie tak, że górną rurę ramy owijam starą ścierką i dopiero tą część umieszczam w stojaku, który zaciskam z minimalną siłą. Tylko taką żeby rower nie zleciał. Rozwiązanie średnio wygodne bo rama nie jest zbyt stabilna. Marzeniem jest profesjonalny stojak ale to musi sobie poczekać w kolejce...


Na stojak


No dobra. Oprócz tego dość standardowo: miska z mocno ciepłą wodą i jakimś płynem do mycia. U mnie do miski trafia to co akurat jest pod ręką: mydło w płynie, płyn do naczyń itd. Trafiłem kiedyś na opinie, że płyn do naczyń matowi lakier. Ja nic takiego nie stwierdziłem ale lojalnie uprzedzam żeby potem nie było ;) Następnie mam dużą i mała gąbkę, szczotka do mycia kasety, odtłuszczacz - i tu trochę więcej o nim. 

Od dłuższego czasu korzystam ze specyfiku o nazwie "Brud-Pur" firmy Voigt. Produkt o ile się nie mylę Polski, tani i genialny. Znów mała uwaga - usłyszałem opinie, że i on może zmatowić lakier ale tego też nie stwierdziłem, a poza tym on służy tylko do napędu. Ok, wracając do genialności - nie miałem styczności z innym środkiem, który tak świetnie radzi sobie z czyszczeniem części ze smaru. Żadna benzyna, ropa czy inne drogie specyfiki. 1 litr brudpura to pi razy oko 15 zeta, i starcza na około sezon. Trochę płynu i pracy szczotką i niemal każdą część doprowadzi do błysku. 



Serwis zaczynam od zdjęcia z rowera kół - chcę mieć jak najlepszy dostęp do ramy. Do starego bidonu wlewam trochę odtłuszczacza i biorę się za "malowanie" łańcucha oraz napędu (pędzel lub szczotka). Jeżeli łańcuchowi akurat stuknie równy 1000km to krok ten pomijam - łańcuch ląduje w butelce z benzyną, a drugi, wyczyszczony czeka na założenie. Wtedy odtłuszczacz stosuje jedynie na korbie i kółeczkach od przerzutki. Następnie w ruch idzie wąż ogrodowy. Oblewam pobieżnie cały rower uważając żeby nie przesadzić z ciśnieniem wody. Wiem, że niektórzy twierdzą, że myją karcherem i nic się nie dzieje, ale mnie ciarki przechodzą jak sobie nawet o tym pomyślę ;) Teraz wchodzi miska z ciepłą wodą. Lecę od góry: siodełko, sztyca, górna rura, kierownica, a potem to różnie: widelec, dolna rura, tylne widełki - no generalnie wiadomo o co chodzi. Pamiętamy o zakamarkach: za korbą, dół ramy, zagięcia itd. Jak już wszystko jest ładnie umyte i się pieni to znów bierzemy węża i spłukujemy. Rama sobie zaczyna schnąć, a ja się biorę za koła. Schemat podobny: odtłuszczać na kasetę, szczotka, a potem gąbka i porządne mycie z uwzględnieniem ciężko dostępnej piasty (trza kombinować i mieć sprawne paluszki :P). Koła spłukuje i te lądują pod ścianą i schną. Jak mamy szczęście i jest słoneczny i wietrzny dzień to rama jest już sucha. W innym wypadku czasem trzeba ją dosuszyć (podobnie z kołami). Uwaga na zbierającą się wodę w śrubach i tym podobnych miejscach! Jak już wszystko suche to trzeba złożyć z powrotem do kupy. Teraz pozostaje nasmarować niektóre części: łańcuch, pedały, hamulce i przerzutki i gotowe. Jak dobrze pójdzie trwa to nie więcej niż 30 minut :) 


* Biała owijka 


To jeszcze kilka słów o białej owijce. Czasem sposób z chusteczkami nie wystarcza bo akurat mieliśmy uwalone smarem łapy albo coś. Znalazłem na to całkiem niezły sposób: na wilgotną chusteczkę leję kilka kropel brudpura i trę owijkę ile wlezie. Jak narazie sprawdza się za każdym razem. Pewnie - owijka nie "świeci" bielą, ale jest czysta i mimo wszystko biała. 


Owijka wciąż jest biała :) 


I jeszcze jeden filmik ;)







Na koniec można rower wziąć na fotkę ;)

Canyon Ultimate CF SL 9.0


sobota, 1 sierpnia 2015

Wyścig dookoła Polski - TdP

Już za dosłownie kilkanaście godzin startuje kolejna edycja naszego narodowego wyścigu :) Można go lubić, można go nie lubić ale fakt jest taki, że dzięki niemu coś się dzieje na naszym własnym podwórku (to bardziej dotyczy tych, którzy mieszkają na południu...). Pewnie, że sporo można mu zarzucić (balony) ale mimo wszystko fajnie jak się obserwuje pojawiające się wozy i ciężarówki najlepszych zawodowych drużyn kolarskich świata. Podobnie jak w poprzednich latach, także i w tym roku mam kilka planów związanych z wyścigiem, jeden z nich zupełnie szalony (jazda od wschodu do zachodu tylko po ty by minąć się z peletonem). Zobaczymy co i jak wypali.


TdP w Tymowej, rok 2013


W poprzednich latach było całkiem sympatycznie. Pierwsza moja styczność na żywo z Tourem to rok 2013. Wybrałem się na trasę jednego z etapów przebiegających całkiem niedaleko domu. Lało jak z cebra, na kolarzy czekałem dobre 40 minut ale zobaczyć pierwszy raz w życiu zawodowy peleton - super sprawa. Dzień później było lepiej - start w pobliskim Tarnowie. Można było sobie pomacać rowery i w ogóle ;) Zeszły rok był troszkę bardziej szalony. Wyścig ponownie zawitał do Tarnowa (start etapu). Tym razem wybrałem się jak należy czyli rowerem. Lało od pierwszego kilometra, i tak przez cały dzień. Woda wylewająca się z butów i przenikliwe zimno zostało mi jednak wynagrodzone możliwością pośmigania sobie wśród oraz z rozgrzewającymi się zawodowcami. Mówcie co chcecie ale fajnie się jechało koło Rafała Majki późniejszego zwycięzcy wyścigu :) Zrobiłem też rzecz trochę bardziej szaloną bo po starcie dołączyłem do ruszającego peletonu :) Jechać sobie zamkniętymi ulicami miasta wśród kibiców i mając kawałek przed sobą ponad setkę prosów to sprawa zupełnie niecodzienna. Oczywiście długo to nie potrwało: na starcie ostrym goście przyspieszyli do ponad 50km/h i dość szybko zniknęli za horyzontem. Ale co moje to moje. Dodatkowo jeszcze przez kolejne kilka kilometrów napotykałem dopingujących mnie kibiców.



Ja na TdP :) Tarnów 2014



W tym roku takich szaleństw w planach nie mam. Za cel obieram sobie powiększenie prywatnej kolekcji bidonów, które dumnie stoją sobie w pokoju na półce (fotka poniżej, choć obecnie jest ich trochę więcej) :)



Kolekcja bidonów...