wtorek, 12 lipca 2016

Z nieba do... Bachledówki - Tatra Road Race 2016

9 Lipca już dawno bo jeszcze w zimie przeznaczony był na jedno wydarzenie - wyścig Tatra Road Race. Po wielkim sukcesie w zeszłym roku nie widziałem innej możliwości jak wziąć udział i w tegorocznej edycji. Wielkich przygotowań pod względem formy nie było - ściganie nie jest dla mnie priorytetem, liczyła się zabawa, sprawdzenie siebie i poczucie tej świetnej atmosfery. Tak więc zapisałem się już w Lutym i spokojnie czekałem na Lipiec. 

przygotowania przed startem


Na wyścig ruszyliśmy w pełnym składzie rodzinnym. Pobudka 4:45 i już o 5:30 ruszyliśmy w liczącą 155km trasę do Zakopanego. Doświadczenie z zeszłego roku jednoznacznie kazało wyjechać wcześniej. Chciałem uniknąć nerwów i zapisu w biurze 3 minuty przed jego zamknięciem. 

numerek na sztyce to genialne rozwiązanie. Pro :) 


Trasa przebiegła bez zakłóceń i już o 8:30 byliśmy na miejscu pod hotelem Mercure w Zakopanem. Na spokojnie przygotowałem rower, ubranie i całą resztę. Pogoda po nocnych burzach trochę się poprawiła - od czasu do czasu wychodziło nawet słońce ale raczej pewne było, że w trakcie dnia popada. Mi to jednak nie przeszkadzało, wyścig to wyścig :)

Tuż przed startem.

Od kolegi dowiedziałem się, że dostałem pierwszy sektor na starcie co mnie ucieszyło bo oznaczało to, że nie będę musiał przebijać się od samego początku do przodu. Plan był taki, aby zacząć z przodu i spróbować dojechać do pierwszej premii górskiej w czołówce. Potem się zobaczy. 

Humor dopisywał :)



Czasu do startu było sporo więc pochodziłem po miasteczku zawodów. W tym roku wpadli chłopaki z Canyona więc mogłem pooglądać sobie bogatsze wersje mojego roweru :) Powiem jedynie, że czerwony Aeroad na Dura-Ace kradnie serce natychmiastowo i już wiem co chcę mieć w przyszłości :P Pogadałem z chłopakami i dobrze się stało bo panowie zauważyli 2 małe problemy w rowerze, które szybko zostały naprawione. Fajnie :) 

Stoisko Canyona wygrało :P 


Nadszedł czas startu długiego dystansu, na którym ustawiło się 227 osób. Na początek za samochodem start honorowy więc przesunąłem się lekko do przodu. Nadszedł skręt w prawo i zaczynamy zabawę na serio - podjazd pod Gubałówkę. Udało się wjechać całkiem sprawnie, tuż za czołówką i zaczynam zjazdy z kilkoma innymi osobami. Utworzyliśmy z tego wszystkiego około 20 osobową grupę i goniliśmy liderów. Na początku nie szło to zbyt dobrze i czoło wyścigu nam zniknęło ale z czasem współpraca zaczęła się układać i po jakimś czasie na horyzoncie znów pojawiła się czołówka. Wszyscy dostali powera w nogi i gdzieś na 40km trasy połączyliśmy się w jedną dużą grupę. Całkiem miła to była niespodzianka choć trwała niezbyt długo - liderzy po kilku kilometrach przyspieszyli i pojechali :) 

Pogoń za liderami.


Znów jechaliśmy w drugiej grupie. Szło dobrze ale niestety do czasu - najpierw złapała nas potężna ulewa. Temperatura momentalnie spadła do 12 stopni. Na zjazdach rozjechaliśmy się bo ciężko się w tych warunkach hamowało. Biorąc pod uwagę pogodę i to o czym mówiłem wcześniej - brak treningów no to doszło do tego do czego dojść musiało - złapała mnie bomba :) 

Cierpienie na Bachledówce.


Było to gdzieś koło 75 kilometra więc lekko za połową dystansu. Od tego momentu jechałem już niestety niemal sam do mety. Jedynie raz na czas ktoś mnie wyprzedzał i łapałem na kilka sekund jego koło. Straty poniosłem wielkie i ostatecznie na metę wjechałem jako zawodnik numer 75. Nie jest to jednak zły rezultat biorąc pod uwagę wszystkie czynniki więc wielkiego zawodu nie odczuwam. Wręcz przeciwnie - cały dzień zapisuje się dla mnie na ogromny plus.

Jeszcze większe cierpienie na Bachledówce :P 


Po wyścigu niemal wszyscy pozostali w miasteczku. Ja udałem się na przepyszny makaron oraz na stoiska z owocami, drożdżówkami i napojami. Było wszystkiego pod dostatkiem. Odwiedziłem też stoisko JMP i korzystając z przysługującego zawodnikom rabatu zakupiłem sobie fajną kurtkę na jesienne treningi :) Później już dekoracja i losowanie nagród. I tym razem nie miałem szczęścia i nic nie wylosowałem. Ale to nic. 

Na rozjeździe pętli.


Na koniec aż się prosi, aby ocenić całe wydarzenie. Jest to dla mnie czysta przyjemność pisać takie rzeczy: Tatra Road Race był w tym roku doskonały. Ani ja, ani nikt z kim rozmawiałem nie znalazł żadnych powodów, aby powiedzieć coś złego na organizację. Trasa była zabezpieczona wzorowo, oznaczona w pełni profesjonalnie, bufety były obstawione przez masę chętnych do pomocy ludzi, którzy dwoili się i troili, aby każdy zawodnik - nawet tez zostający z tyłu - miał to czego trzeba. Bidony z izotonikiem to detal ale jakże ważny. Uratowały wielu także mnie. Trasa jak było obiecane została lekko wydłużona i zyskała jeszcze na trudności - 3 powtórzenia Bachledówki doprowadzały wielu zawodników do stanów depresyjnych, a namalowany w połowie podjazdu uśmieszek wywoływał dzikie reakcje :P Widoki - cudne, pogoda niby kiepska ale jest coś pociągającego w ściganiu się w ulewie. Po prostu wspomnienia są mocniejsze i zostają w pamięci dłużej. Można tu przytoczyć humorystycznie jedną z zasad velominati, która wspomina o kolarzu, który "widząc w poranek wyścigu padający deszcz, pozwala aby uśmiech zagościł na jego twarzy - to jest osoba, która kocha to co robi". I ja to właśnie tak odbieram. Rower przecież wyczyściłem, a ciuchy wyprałem. A wspomnienia lejącej się z pod kół wody w ilości liczonej w hektolitrach będzie wspominana jeszcze długo :) 


Upragniona meta. 




Widać, że TRR jest robiony dla nas - zawodników. To czuć na każdym kroku i dlatego ten wyścig jest takim sukcesem. Mimo, że nie przepadam za ściganiem to wiem, że wrócę pod hotel Mercure w przyszłym roku. Na bank!

Pamiątkowe zdjęcie z pucharem, który wygrał kolega Dawid!



Było ciężko ale pięknie. 



sobota, 26 marca 2016

[Przepis] Batoniki energetyczne DIY

Przedstawiam przepis na świetne batoniki energetyczne. Przepis jest lekko zmodyfikowaną wersją od chłopaków z GCN. Batoniki robię już drugi rok i są genialne. Smak super, brak konserwantów, poprawna konsystencja (nie rozlatują się w rękach podczas jazdy) i co najważniejsze dają kopa co już nie raz i nie dwa uratowało mnie przed mega bombą :) 

Co będzie potrzebne:


120ml oleju 
2 łyżki miodu
200g brązowego cukru
1 łyżka masła orzechowego*
1/2 łyżeczki olejku waniliowego
1/2 łyżeczki olejku migdałowego

~50g nasion słonecznika
~50g sezamu
~50g płatków migdałów
~50g rodzynków
~220g płatków owsianych

Proporcje można dość swobodnie zmieniać, co komu pasuje.



Przygotowanie:


Garnek stawiamy na mały ogień. Wlewamy przygotowany wcześniej olej, cukier brązowy, miód, masło orzechowe oraz olejki. Wszystko dokładnie mieszamy do uzyskania jednolitego koloru. Zdejmujemy z ognia. 




W między czasie przygotowujemy małą blachę i włączamy piekarnik na 180 stopni (góra-dół).

Następnie zaczynamy powoli dodawać do garnka wszelkie nasiona i rodzynki zostawiając płatki owsiane na koniec. Wsypujemy po trochę i dokładnie mieszamy. Na końcu tak samo robimy z płatkami owsianymi. Tutaj drobna uwaga - będzie dość ciężko, masa po wsypaniu płatków staje się dość zbita i sucha i ciężko się ją miesza. Trzeba trochę siły i cierpliwości. 



Gdy wszystko będzie już dobrze zmieszane wysypujemy to na blachę (warto wyłożyć ją papierem do pieczenia). Staramy się bardzo porządnie ubić masą widelcem, tak żeby było "równo" i żeby całość była zbita, a nie luźna. Wstawiamy blachę do piekarnika na jakieś 12-18 minut. 



Po wyciągnięciu trzeba batonikom dać trochę czasu na ostygnięcie. Tuż po wyciągnięciu będą strasznie miękkie, ale spoko - po ostygnięciu będzie dobrze. Jak całość już nie parzy w ręce to warto batoniki wyciągnąć z blachy żeby mogły dobrze wyschnąć z każdej strony. 

Po całkowitym ostygnięciu kroimy całość w odpowiednie dla nas porcje. 



Gotowe!

Polecam bardzo, w tamtym roku liczyłem i nie dość, że batoniki nie mają w sobie chemii to ich koszt jest zdecydowanie niższy od gotowych produktów sklepowych. Smak mają genialny.






*Masło orzechowe można pominąć. Można też zrobić swoje własne. Wrzucamy paczkę orzechów ziemnych niesolonych do maszyny typu "Kasia" i włączamy. Najpierw całość zamieni się w drobny pył, ale po chwili jakimś fajnym sposobem masa robi się "mokra" i wychodzi nic innego jak gęste, gładkie masło orzechowe. Można sypnąć odrobinę soli podczas miksowania. 

sobota, 5 marca 2016

Owijkowe dylematy

Stało się. Nadszedł dzień w którym wymiana owijki stała się konieczna. Od nowości w Canyonie siedziała ich markowa owijka Canyon Ergo Gel w kolorze białym. 

Owijka Canyona jest genialna kropka. 

Owijka genialna z wielu względów: bardzo miła w dotyku, komfortowa, i świetnie dająca się czyścić. Ciężko znaleźć drugą taką owijkę w kolorze białym, która po 10 miesiącach jazd i ponad 12000km będzie wciąż biała. A jednak, ta w Canyonie taka była. Ale wszystko kiedyś się kończy i nawet ona zaczęła się powoli poddawać i szarzeć. Niestety w sklepie Canyona już takiej do kupienia nie było i zacząłem się rozglądać za czymś innym, żeby trochę odświeżyć wygląd kierownicy. Jakby nie patrzeć to właśnie głównie kierownicę się widzi najczęściej spośród innych części rowera podczas jazdy. Natrafiłem na owijkę z rodziny Fizika - Fizik Performance Tacky. Kolega ma czarną i miałem okazję ją "podotykać". Spodobała mi się więc niewiele się zastanawiając kupiłem taką ale białą. 

Fizik Performance Tacky w kolorze białym podczas pierwszej jazdy.




Już podczas zakładania zacząłem mieć złe przeczucia, gdy widziałem dokładnie z jakiego jest materiału. I niestety. Po zaledwie 50 kilometrach w suchych warunkach, w rękawiczkach świeżo ściągniętych z suszarki owijka wyglądała jak po kilku miesiącach tyrania. Dla mnie było to nie do zaakceptowania: ciemne ślady w dolnym i górnym chwycie oraz przy klamkomanetkach. Na dodatek ślady nie zechciały się zmyć żadnym specyfikiem jaki znalazłem pod ręką. 

Po 50km owijka wygląda fatalnie

Co mi pozostało? Postanowiłem zupełnie zamieszać i kupiłem kolor czarny. Ot odmiana całkowita. W tym wypadku jest już naprawdę super: owijka z serii Performance Tacky jest genialna w dotyku - taka jakby lepka, miękka. Posiada solidną wkładkę żelową więc tłumi drgania fantastycznie. Wygląd też kozacki - bardzo lekki połysk, fajna tekstura i wzór. Było trochę zabawy z zakładaniem - to z racji jej dość znacznej grubości - ale koniec końców wszystko jest ok. Wersję czarną tej owijki mogę z czystym sumieniem gorąco polecić! 

W wersji czarnej owijka wygląda kozacko ;) 


Biała owijka leci więc do Gianta, dostał niespodziewany prezent :) W sumie też mu się coś należy choć boli fakt, że musiałem kupić dwa komplety owijki w przeciągu tygodnia... A jak tylko namierzę gdzieś białą owijkę Canyona to kupuje i schowam na przyszły sezon ;) Mimo wszystko ten biały ma w sobie coś pociągającego...




A może tak? :D




poniedziałek, 25 stycznia 2016

Sen zimowy

No cóż, kiedyś musiało się to stać. Zima bywała w ostatnich latach raczej łaskawa dla nas kolarzy, ale od początku nowego roku daje nam popalić. Najpierw siarczyste mrozy przez całą dobę na okrągło. Później niby ocieplenie, ale wciąż minus w dzień, a do tego śnieg. Lokalne drogi białe, te główniejsze wprawdzie po części czarne ale czasem zawierające skrzętnie ukryte pułapki w postaci niewidzialnego z daleka fragmentu lodu. Oprócz tego sporo błota i niszczycielska sól. Ostatnio w niektórych miejscach na krajówce ciężko było dostrzec pasy bo tak biała od soli była droga!


To wszystko wymusiło na mnie sen zimowy. Może nie całkowity ale jednak. Canyon stoi w pokoju nieruszany od 4 Stycznia. Nigdy wcześniej nie miał ode mnie takiej przerwy w jeździe. Stary Giant co prawda trochę pojeździł ale też tyle, że aż przykro mówić. No i wreszcie stary rower górski, ten od zadań specjalnych. Trochę uratował sytuację, choć to szarpanie się z nim i śnieżnym terenem ciężko nazwać jakimś treningiem. Raczej spacerem żeby całkiem w domu się nie zasiedzieć. 


Tak czy siak dostrzegam pewne pozytywy w tej kiepskiej sytuacji. Wreszcie zaliczyłem naprawdę porządną przerwę od typowych treningów i wypraw. Po niezwykłym dla mnie 2015 roku ciężko nie docenić takiej 3 tygodniowej przerwy. Odpocząłem zarówno fizycznie jak i psychicznie. Nie żebym tracił chęci na rower, ale dzięki tej przerwie chęci te podskoczyły wysoko w górę. Tak więc nie jest źle. Dziś zaczęła się dość porządna odwilż. Prognozy na czwartek są tak niezwykłe, że wolę ich nie wymawiać na głos... Czuje, że sen zimowy - przynajmniej na jakiś czas - zbliża się ku końcowi :) Może uda się naprawdę rozpocząć nowy rok! 



  

niedziela, 3 stycznia 2016

Plany i cele na 2016

Sylwester minął, liczniki się wyzerowały, a ja narysowałem grubą kreskę pod ostatnim wpisem w 2015 roku. Dobrze jest mieć taki jeden ustalony dzień, gdzie można postawić granicę i oddzielić od siebie dwa okresy czasu. Dobrze to wpływa na psychikę. Teraz czas wyczekiwania wiosny, trenowania kiedy tylko się da i czas na jakieś określenie celów na najbliższy rok. Bo ja lubię mieć postawiony jakiś cel i do niego dążyć. Tak jest mi po prostu łatwiej.

Plany startowe odkładam na bok - zastanawiałem się długo czy zdecydować się na sezon ścigania z pełnym przygotowaniem ale po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw odrzuciłem ten pomysł. To po prostu nie dla mnie. Nie mógłbym dzień w dzień realizować z góry założonego planu treningowego. To zbyt duże ograniczenie wolności. Wolności, którą właśnie rower mi pokazał i dał. Owszem planuje pojawić się na 2-3 wyścigach, ale będą to starty jak zawsze "dla zabawy".

Nie oznacza to oczywiście rezygnacji z jakichkolwiek treningów. Oj nie. Będę chciał mimo wszystko przygotować fajną formę na lato. Jest kilka segmentów do odzyskania i jest kilka czasówek do poprawienia :) Wszystko jednak w granicach rozsądku - nigdy nic na siłę.

Chciałbym bardzo poprawić czasy na 20km oraz 100km. Na dzień dzisiejszy do pobicia jest średnia 41,6km/h na 20km oraz 37,1km/h na 100km. Tak więc to są moje cele czysto sportowe.

Główne cele dotyczą jednak z goła czegoś innego - długich wypraw. To właśnie całodniowe kilkuset kilometrowe wypady dały mi najwięcej frajdy w zeszłym sezonie. Zarówno te przejechane ze znajomymi, jak i samodzielne. Plan główny - Bieszczady, czyli lekko ponad 500km trasa z domu zakładająca zrobienie Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Będzie ciężko i ciekawie tego jestem pewien :) Oprócz tego chciałbym zrobić kilka tras >300km oraz co najmniej kilka >200km. Ot pozaliczać nowe gminy, pozwiedzać nowe miejsca. Nie mam konkretów, pojawią się trochę później.

Przebiegu rocznego też nie wyznaczam. Ciężko będzie zbliżyć się do 16 tysięcy z 2015 roku. Poza tym nie chcę sobie narzucać liczb żeby potem nie jeździć na siłę. Zobaczymy co wyjdzie, głód na jazdę jest więc jeśli czas pozwoli to powinno być nieźle.

Wrócę do tego wpisu za rok. Zobaczymy co będzie ;)